Ona sama od pięciu lat żyje z chorobą męża. Wie, co to oznacza, gdy nagle wszystko spada na barki jednej osoby. Mają dorosła córkę, ale mieszka w innym mieście. Mąż ma też córkę z pierwszego małżeństwa. Ta mieszka niedaleko, ale uważa, że skoro ojciec ma żonę, to niech ta żona sama sobie radzi.
- I tak to w praktyce wygląda. Ja do naszej córki żalu nie mam. Ma pracę, ma rodzinę, dzwoni, przyjeżdża kiedy może – mówi Ewa. - Ale córka mojego męża nie była przez ojca zaniedbywana. Jeździła z nami na wakacje, bywała u nas w domu. Nie widzi jednak potrzeby zajmowania się ojcem. Podobnie jak teściowa, która jest na chodzie. Użala się nad chorym synem, nie zaproponuje jednak konkretnej pomocy.
Mąż rozchorował się nagle, trafił do szpitala. Leżał tam wtedy prawie trzy miesiące.
- Ja nie chcę szczegółowo o jego chorobie mówić, bo nie będę naruszać jego prywatności – zastrzega się Ewa. - Dość powiedzieć, że choroba jest dość ciężka, nieuleczalna, ale nie grozi nagłą śmiercią. Lekarze powiedzieli, że można z nią żyć. I mógłby żyć obok niej, ale on wolał się w tej chorobie pogrążyć.
Co jakiś czas mąż trafia na odział, stabilizują stan jego zdrowia. Ale Ewa mówi, że jeśli ktoś uważa, że ona wtedy odpoczywa, to jest w wielkim błędzie. Po diagnozie mąż przeszedł na rentę, dostaje przysłowiowe grosze. Ewa musiała rozwinąć firmę, bo prowadzi własną działalność.
- Wiedziałam, że utrzymanie domu spocznie wyłącznie na moich barkach, udało się, odniosłam sukces. Ale też nie za darmo, bo pracuję ciężko – podkreśla Ewa. - A choć mąż siedzi w domu, nie jest chętny do tego, by mnie w czymkolwiek wyręczać.
Ewa przywykła już do życia, w którym poranek zaczyna od pytania, jak się mąż czuje. W popłochu czeka na odpowiedź, widzi chmurne oblicze, czasami nie doczeka się ani słowa. Często jest za to narzekanie, litania objawów, choć Ewa widzi, że mąż wcale tak źle nie funkcjonuje.
- Ale ja myślę, że on pokochał to wieczne wsłuchiwanie się w siebie i szukanie, gdzie i co boli, taki charakter – wzdycha Ewa. - Jestem na grupie osób z tą samą chorobą. Korzystają z życia, kiedy tylko mogą. Mają poczucie humoru, funkcjonują, na ile im stan zdrowia pozwala, w miarę normalnie.
A jej mąż nie tylko pracę rzucił, przestał mieć chęć na wychodzenie z domu. Znajomi z czasem przestali ich zapraszać, nawet koleżanki odpuściły towarzystwo Ewy.
- Wiem, że się spotykają, ja jestem jak trędowata. Zapytałam kiedyś, czemu mnie nie zapraszają, usłyszałam, że uważają, że przecież nie mam czasu – mówi Ewa.
To prawda, nie ma go zbyt wiele, ale chętnie by wygospodarowała jakiś wieczór na babskie pogaduszki. Chętnie wyszłaby z domu, posłuchała plotek, odetchnęła innym powietrzem. Bo w domu czasami ma wrażenie, że się zaraz udusi.
- Mąż wprowadza taką atmosferę, to nie jest łatwe – mówi Ewa. - Wychodzę dwa razy w tygodniu na jogę, też ma mi to za złe. Ale coś robić dla siebie w końcu muszę.
Choroba zjawiła się nagle i nieoczekiwanie i Ewa dobrze wie, że dla męża też była ciosem. Czy to jednak oznacza, że świat ma stanąć w miejscu, albo kręcić się tylko wkoło niego? Bo Ewa ma wrażenie, że mąż kompletnie o jej potrzebach zapomniał.
- On nie spyta, jak ja się czuję, czy może mi jakoś pomóc – mówi Ewa. - Mam być sprawna i gotowa do działania na każde skinienie. Bez względu na to, czy on jest w szpitalu, czy w domu.
Te jego pobyty w szpitalu to też dla Ewy horror. Żaden odpoczynek, kilka razy dziennie telefon, wysłuchiwanie narzekań na obsługę, na niekompetencję lekarzy i żale, że Ewa powinna bardziej się jego stanem zdrowia interesować.
- Powiem tylko tyle, z firmy do szpitala mam 10 minut. Z firmy do domu – 20 minut. Zawsze proszę, żeby mówił, co mam przywieźć dzień wcześniej, bo chcę do niego jechać zaraz po pracy. I zawsze się okazuje, że dzwoni po południu, że coś tam mu jest koniecznie potrzebne – mówi Ewa. - Muszę wracać do domu po te rzeczy, jechać do szpitala. Dokładam straconą godzinę, a jak są korki, to jeszcze więcej.
Ale w szpitalu musi być codziennie, bo mąż tego wymaga. A ona nie chce słuchać wyrzutów, przyjmować rzucanych fochów. Woli więc jak mąż jest w domu, bo przynajmniej nie krąży po mieście.
- Ja pamiętam, jak pierwszy raz w szpitalu leżał. Wróciłam po wizycie do domu, na stole w kuchni stało z osiem kubków po herbacie, zebrały się w kilka dni – mówi Ewa. - Byłam tak zestresowana i wykończona, że nie chciało mi się nawet ich wstawić do zmywarki. Ale kogo to obchodzi? Albo jak spędzałam samotnie weekendy? Nawet na herbatę nikt mnie nie zaprosił. A jak ktoś dzwonił, to tylko pytał o stan zdrowia męża.
A ona też się czuje zmęczona, wypalona, pozbawiona radości życia. I na tej swojej jodze poznała kobietę. Zaprzyjaźniły się chyba nawet i Ewa poczuła, że ktoś jej wreszcie słucha. Nowa przyjaciółka zaproponowała Ewie wyjazd. Tygodniowy obóz jogi dla kobiet na rajskiej wyspie. Przekonała Ewę, że też jej się coś należy, że musi się zresetować i od wszystkiego odetchnąć.
- I proszę sobie wyobrazić, że ja się wręcz bałam o tym mężowi powiedzieć! Jak zalękniona, mała dziewczynka – mówi Ewa. - Rozmawiałam ze swoją córka, córka mocno mnie wsparła. Powiedziała, że weźmie urlop i przyjedzie na tydzień do ojca. Mąż zachwycony nie był, ale dzięki córce pozostałam przy swoim pomyśle.
Pojechała i nie żałuje, bo to był chyba najpiękniejszy tydzień w jej życiu. Córka kazała jej wyłączyć telefon, raz dziennie wysyłała tylko SMS do przyjaciółki Ewy, że wszystko porządku. Firma też się nie zawaliła, mąż też jakoś przetrwał.
- Wróciłam zachwycona. Ja nie używam praktycznie Facebooka, nie wrzucałam żadnych zdjęć. No ale zdjęcia z obozu były, wrzucała je też moja przyjaciółka – mówi Ewa. - No i się rozniosło, że bawię się w tropikach. Powiem szczerze, że nie spodziewałam się, że po powrocie spotkam się z takim linczem.
Oburzona była córka męża z pierwszego małżeństwa, teściowa nie szczędziła też Ewie wymówek. Wśród znajomych rozniosły się plotki, że Ewa zostawiła samego chorego męża i pojechała się dobrze zabawić. Że jak tak w ogóle można, on biedny nie ma żadnych rozrywek, cierpi, a jego żona, zamiast się nim zająć, funduje sobie takie drogie wyjazdy. Mąż też jest do dziś obrażony.
- Ja pojechałam za swoje, nikt mi wakacji nie zafundował. Mało chyba też kto wie, że mam cały dom na głowie, że przez te pięć lat też żyłam, jakbym sama była ciężko chora – mówi Ewa. - Szybko za to zostałam oceniona. Spodziewałam się raczej zrozumienia i akceptacji. Do pomocy, do wsparcia to za to nie ma nikogo. Czy naprawdę opiekunowie chorych ludzi powinni się już sami za życia pogrzebać?
Magdalena Gorostiza
A wy jak oceniacie postawę Ewy? Czy opiekunowie chorych osób maja prawo do swojego życia i rozrywek? Czekamy na wasze listy redakcja@kobietaxl.pl