- Znajomi czasami pukają się w głowę, że po wspólnych czterdziestu latach, mam takie pomysły. Szczególnie, że Staś jest uwielbiany, bo to dusza człowiek. Pomocny, życzliwy, zawsze uśmiechnięty – mówi Joanna. - Ale jest takie stare powiedzenie: „kumo nie wicie, bo z nim nie śpicie”. I u mnie sprawdziło się w stu procentach.
Stasia poznała na studiach
Ona jedynaczka, rodzice lekarze, też poszła na medycynę. W domu chłód, konwenanse, sztywne zasady. Staś ujął ja innym podejściem do życia. Studiował na politechnice, pochodził z małej miejscowości. W domu dużo dzieci, nie przelewało się. Rodzice Joanny nie chcieli go zaakceptować. Matka zaciskała usta i mówiła, że to mezalians.
- Takich używała sformułowań, za tak zwanej „komuny’. Jakbym ja była szlachcianką, a Staś chłopem – śmieje się Joanna. Za chwile poważnieje. - Ale czy ja wiem, może miała trochę racji? Wychowywaliśmy się w zupełnie innych warunkach.
Joanna przywykła w domu do ładu, planowania, zorganizowanego życia. Staś był trochę szałaput, szedł na żywioł i zawsze powtarzał, że „jakoś to będzie”.
- I w sumie było, tylko najczęściej moim kosztem – wzdycha Joanna. - Tylko na początku mnie to zachwycało. Że nie trzeba żyć tak sztywno.
Jeszcze na studiach zaszła w ciążę, co bardzo dotknęło jej rodziców, bo nie zaakceptowali zięcia. Ale wyprawili wesele, bo w końcu to jedynaczka. Odsunęli się jednak od córki.
- Mieszkaliśmy w akademiku, tam urodziło się nasze dziecko – mówi Joanna. - To był horror, w ciasnym pokoiku, ja nie chciałam zawalać studiów. Pomogła mi wówczas teściowa. Staś wywiózł małą do matki, żebym mogła się uczyć.
Ona zaczęła pracę w przychodni, on trafił do dużej fabryki.
Sprytny, zaradny, wszystko załatwiał
- Ale wszędzie robił rozgardiasz. Zaczynał coś robić i nie kończył, bo ktoś dzwonił, że jest dobra fucha. I tak zostawałam sama z dziećmi z rozgrzebana pralką, bo Staś obiecywał, że dokończy jak wróci. A potem znowu nie miał czasu – wzdycha Joanna.
Mieszkali przez jakiś czas w wynajętej kawalerce, kiedy jednak Joanna zaszła w kolejną ciążę, rodzice zlitowali się i dali jej mieszkanie po babci. 60 metrów kwadratowych w centrum miasta, Joanna była zachwycona. Mieszkanie co prawda wymagało remontu, ale Staś zapowiedział, że się tym zajmie.
- Ale oczywiście nigdy nie miał czasu. Albo robił wszystko najtańszym sumptem. Mieszkanie wyglądało strasznie, bo Staś może znał się na mechanice, ale na hydraulice czy stolarce to już raczej średnio – wzdycha ponownie Joanna.
Nie może narzekać, pomagał przy dzieciach, o ile był gdzieś w pobliżu. Był czuły, uśmiechnięty, nie podnosił głosu, ale nie rozumiał jej zamiłowania do porządku, do planowania i dobrej organizacji. Nie mógł pojąć, że żona ma pretensje, że nie skończył wieszać półki, tylko zostawiał cały bałagan, bo kolega zadzwonił, że popsuł mu się samochód.
- Tak, każdy mógł na Stasia liczyć. Tylko nie ja, bo zawsze na pierwszym miejscu byli znajomi w wielkiej potrzebie – opowiada Joanna.
Choć była zdolna, kariery nie zrobiła
Została „przychodnianym” lekarzem i dziś nadal pracuje w przychodni. Dobrze zarabia, choć jest już emerytką. Na rynku brakuje lekarzy rodzinnych.
- Gdyby nie dzieci i szybkie małżeństwo, kto wie, może byłabym w jakiejś klinice. Może gdyby Staś był inny, też byłoby łatwiej. Ale on nie widział potrzeby mojego rozwoju. Więc może moja matka miała trochę racji? Ale to już historia – Joanna macha ręką.
Choć wiadomo, że trochę ja to uwiera. Mnie zdolne koleżanki były znacznie wyżej od niej w lekarskiej hierarchii. Tego też nie mógł jej wybaczyć ojciec profesor.
Ale było, jak było. Dziewczynki rosły, dobrze się chowały, Joanna dopilnowała, żeby one w ślady matki nie poszły. Jedna jest lekarką, druga prawniczką, wyszły za mąż, mają swoje życie.
- Zostaliśmy w końcu sami, chciałam zrobić gruntowny remont, ale wtedy Stasiowi odbiło. Zachciało mu się własnego domu – opowiada Joanna.
Marzenia o własnym domu
Na nic się zdały tłumaczenia, że są już starzy, że na co im kłopot. Staś zaparł się na taras z wyjściem na ogródek, marzył o psie, który będzie po tym ogródku biegał. Joanna załamywała tylko ręce.
- Niestety, od marzeń przeszedł do czynów. Wynalazł pół bliźniaka, trzeba przyznać, że w doskonałej lokalizacji, praktycznie w centrum miasta, ale wkoło cisza i spokój. Tyle tylko, że dom był do kapitalnego remontu, a ja już wiedziałam, czym to pachnie. Stasiowa prowizorką – mówi Joanna.
Nowego domu nie polubiła. Nie podobała jej się zamówiona u kolegi Stasia, stolarza – amatora kuchnia, nieszczelne okna, krzywe ściany i zniszczony parkiet. Stasio jednak pałał entuzjazmem. Oczywiście remontował głównie sam, Joanna załamywał tylko ręce. Ale przeprowadziła się do tego domu. Marzła w zimie, bo Stasio tylko obiecywał, że w końcu wymieni stary piec, kaloryfery i okna. W lecie patrzyła na chaszcze, bo Stasio nie miał czasu na zrobienie ogrodu, a potem machnął ręką, bo po ogrodzie latał jego nowy nabytek – mieszaniec ze schroniska.
- Na jedno, na co się nie zgodziłam, to sprzedaż mieszkania po babci, na co Stasio mnie namawiał, bo byłyby pieniądze na remont. W tajemnicy przed nim odnowiłam całe mieszkanie, urządziłam je, tak jak chciałam, bo znieść już tego wszystkiego zwyczajnie dłużej nie mogłam – mówi Joanna. - I w końcu powiedziałam Stasiowi, że się wyprowadzam, że zostawiam go z tym domem, psem i jego „jakoś to będzie”. Bo chcę na starość mieć spokój i godziwe warunki.
Nie, nie chciała rozwodu, nie zerwała kontaktów z mężem
Spędzają razem święta, dzwonią do siebie, czasami się spotykają. Staś dalej nie ma za wiele czasu, pracuje, bierze fuchy, jest na każde zawołanie potrzebujących. Joanna z ulgą wraca do czystego mieszkania, nie musi słuchać obietnic męża, żyć w prowizorce, byle było taniej. W zimie chodzi w domu w cienkiej bluzce. Rozkłada się na kanapie z dobrą książką, odpoczywa w perfekcyjnie urządzonym mieszkaniu.
- Uważam, że podjęłam najlepszą decyzję w życiu – mówi dziś Joanna. - Jak widać, nigdy nie jest za późno na zmiany. Nie miałam nawet świadomości, jak bardzo te czterdzieści lat razem mnie wyczerpało. Dziś jestem zupełnie innym człowiekiem.
Magdalena Gorostiza