Nie było gdzie córce wesela wyprawić
Pomysł na zajazd rodził się powoli. Na początku, spontanicznie powstała sala weselna.
- Najstarsza córka wybierała się za mąż, zacząłem szukać sali, gdzie można wyprawić wesele. Niczego w Lublinie ciekawego nie znalazłem, to były czasy, kiedy nie było aż tylu domów weselnych czy restauracji – opowiada Mietek. - I nagle w głowie zaświtał mi pomysł, mam działkę, na działce budynek po stolarni, stoi pusty. Może zrobić dom weselny?
Stolarnia funkcjonowała całkiem nieźle, kiedy Mietek handlował z Rosją. Jednak po wejściu Polski do Unii Europejskiej, nagle zamknął się rynek zbytu. Zmieniły się realia polityczne i gospodarcze. Ale Mietek prowadził też firmę budowlaną, więc uznał, że pomysł na ten dom weselny w dużej mierze zrealizuje własnym sumptem. Idea była taka, żeby zbudować salę pod wynajem – każdy sam wesele sobie robi, płaci jedynie za obiekt. Pierwszym weselem było oczywiście wesele najstarszej córki. Ale ona akurat w rodzinny biznes się nie włączyła, poszła swoją drogą, choć to dzięki jej weselu zrodził się nowy pomysł na biznes w głowie Mietka.
Nigdy nie wziąłem kredytu
Swój pierwszy biznes Mietek zaczął w 1977 roku. Czasy były siermiężne. Pobrał się z Jadwigą, dostali trochę pieniędzy w prezencie ślubnym, trochę pożyczył od teścia. Kupił samochód, został taksówkarzem. Zaangażował się też w działalność opozycyjną. Współtworzył w Lublinie „Solidarność”. Miał różne znajomości, jak to w taksówkarskim świecie bywa. Kiedy zrobiło się gorąco, znajomy załatwił mu paszport. Mietek wyjechał do Anglii.
- Zacząłem zarabiać prawdziwe pieniądze – mówi. Wówczas był taki przelicznik, że w jeden dzień w Anglii zarabiało się tyle, co w Polsce przez miesiąc, w ciągu miesiąca można było wyciągnąć roczną, polską pensję.
Posiedział za granicą pół roku. Ciągnęło go do domu. Wrócił w stanie wojennym.
- Oczywiście przez moje nazwisko przetrzymali mnie na granicy. Dla młodszych powiem tylko tyle, że był słynny działacz „Solidarności” Andrzej Gwiazda, internowany w stanie wojennym – opowiada Mietek. - Pytali, czy jestem rodziną. Nie jestem. Potrzymali, puścili, wróciłem do Lublina.
Kupił stara 200, zajął się transportem. Widział braki na rynku, zajął się produkcją materiałów budowlanych. Potem otworzył firmę budowlaną, ale ciągle brakowało mu dobrych ludzi do pracy.
- No to wyjechałem do Austrii, tam robiłem przy dachach. Miałem kolejny fach w ręku – opowiada Mietek. - Wróciłem do Polski zająłem się dekarstwem, działałem w zawiązkach zawodowych przy Stowarzyszeniu Dekarzy Polskich, bo zawsze miałem w sobie takie inklinacje społecznikowskie.
W wieku 31 lat przeszedł zawał. Wtedy przyrzekł sobie, że nigdy nie weźmie kredytu. Nie chciał obciążać żony i dzieci, gdyby coś się stało, bo w sumie urodziły mu się trzy córki.
Dobrze naoliwiona maszyna
Anna, jedna z córek, która dziś prowadzi zajazd z siostrą Agatą, podkreśla, że małżeństwo rodziców można stawiać za wzór udanego związku. Zawsze razem, zawsze się wspierają, do dziś widać, że im jest ze sobą zwyczajnie dobrze. Mietek też mówi, że gdyby nie Jadwiga, nie byłoby szans na jego biznesy. Bo miał spokojna głowę, kiedy rozkręcał rożne firmy. Wiedział, że dom i dzieci są dopilnowane, że nie musi o nic się martwić. Jadwiga też zajmowała się księgowością i wszystkimi dokumentami, bo Mietek miał zawsze miał do tego awersję. Kiedy jednak pomysł na dom weselny zaczął się rozwijać, również Jadwiga musiała wkroczyć do akcji. Bo zajazd to już wspólne dzieło.
- Okazało się, że ten wynajem samej sali to był lekki niewypał – mówi Mietek. - Postanowiliśmy zacząć sami wesela robić. Na szczęście miałem dobrego kucharza, uczył mnie wszystkiego od podstaw. Przez przypadek poznałem masarza. Nauczyłem się robić domowe wyroby.
Na dole powstała duża sala weselna z kuchnią, na górze pokoje dla gości. To był dobry pomysł, bo takich miejsc ze spaniem na wesela było jeszcze wtedy mało. Jadwiga zajęła się organizacją wesel, całą logistyką. Przybywało zadowolonych klientów. Był tylko jeden feler – dojazd. Zajazd stoi na obrzeżach Lublina, ul. Lipska była wówczas polną drogą, pełną kolein.
Wydeptane kilka lat życia
Mietek mówi, że ta droga zmęczyła go chyba najbardziej. Jeździł po całej Polsce, zbierał zgody od właścicieli działek, zbierał pieniądze na projekt.
- Nie miałem wyjścia – mówi. - Bo wszyscy mówili, że miejsce super, ale jak przyjadą, to samochód tylko nadaje się na myjkę. Parę lat życia mi zabrało wydeptywanie rożnych ścieżek, by w końcu drogę załatwić.
Sam obiekt też generował nowe pomysły. Skoro jest sala, jest dobra kuchnia, są pokoje, to czemu tylko wesele robić? Powstał więc powoli hotel z restauracją. Budowany własnym sumptem, z pomocą przyjaciół. Rodzina sprzedała mieszkania po rodzicach, Mietek dalej działał w innych firmach. Byle tylko, jak powtarza – nie brać kredytu.
Teren wokół jest piękny, oferta się powiększała – zimą kuligi z ogniskami, latem imprezy na świeżym powietrzu. Młodsze córki – Anna i Agata od dziecka towarzyszyły rodzicom w budowaniu zajazdu. Znają biznes od podszewki i to im Mietek przekazał rodzinny interes. Teraz obie tu rządzą.
Na dyskotekę trzeba było zarobić sprzątając toalety
Obie skończyły studia, pracując jednocześnie z rodzicami.
- Nie było lekko, kelnerowałyśmy na weselach, na nogach do rana – mówi Agata. A Anna dodaje, że żeby zarobić na wejście na dyskotekę, trzeba było też po weselnikach sprzątać.
- Najgorsze czasami były toalety, ale takie jest życie. Za to znamy obie wszystkie tajniki naszego biznesu. Uczyłyśmy się tego od dziecka – dodaje Anna.
Agata podkreśla, że najważniejszy jest zespół ludzi, z którym się pracuje. I nawet, gdy jest ciężko, to bywa wesoło. Najtrudniejsze są końcówki wesel, ekipa już przysypia w kuchni, a goście jeszcze się bawią, bo w końcu po to tu przyszli. I obie siostry wspominają, jak zasnęły z obsługą w kuchni, grał telewizor, paliły się światła. Budzą się nagle, telewizor zgaszony, wszędzie ciemno.
- Goście nam wszystko pogasili, wyszli na paluszkach – śmieje się Agata.
W zajeździe mają podział obowiązków. Agata jest bardziej „techniczna”, to ona zajmuje się budowlanka, projektami, ma różne pomysły. Ma też papiery kucharza, był czas, że przez kilka miesięcy gotowała w zajeździe. Anna zajmuje się księgowością, ma pod sobą finanse, marketing, zarządza ludźmi. Też jest kucharzem, przez lata to one dwie wstawały o świcie i podawały śniadania gościom. Muszą się dogadywać, bo zajazdu nie da się podzielić – interes jest teraz wspólny. Ale obie podkreślają, że wesela do tej pory robią według schematu mamy.
- To ona nas nauczyła ich dobrej organizacji – mówi Anna. - Jej przepis na dobre wesele nadal działa. Nasza praca nie jest lekka, ale obie kochamy to, co robimy. I co do jednego jesteśmy zgodne - musi być perfekcyjnie.
Mietek bez firmy też żyć nie potrafi, choć do prowadzenia interesu raczej się już nie wtrąca. Jego oczkiem w głowie są domowe wyroby, szynki, boczki, kiełbasa, które można kupić z zajeździe. Doradza córkom, przygląda się ich pracy, choć żyje już jako emeryt.
- Wiem, że to nie jest firma, która przynosi jakieś kokosy, a jest co robić, stale trzeba być obecnym. Ale daje nam utrzymanie i to jest najważniejsze – mówi Mietek. - I ja jestem szczęśliwy, że stworzyłem coś, co mogłem przekazać dzieciom. Że jakaś cząstka mnie tu zostanie, że moje marzenia przeszły teraz na córki.
Magdalena Gorostiza