Nigdy nie pisałam żadnego listu, ale refleksje starej matki, która została sama, skłoniły mnie do tego, aby opisać swoją historię. Równie smutną. Bo już kolejny raz w święta czeka mnie wyłącznie samotność. Mam jednego syna, ale mieszka w USA. Zawsze zaprasza mnie do siebie, ale dla mnie taka daleka podroż to koszmar. Byliśmy u niego kilka razy, kiedy mąż jeszcze żył. Sama jednak nie polecę. Tak więc kolejny raz spędzę ten świąteczny czas z książką i przed telewizorem. Wyjdę też na samotny spacer nad ukochane morze. Ale nie zawsze tak było. Jeszcze całkiem niedawno kalendarz był pełen zaproszeń, telefon dzwonił nieustająco, byliśmy z mężem w centrum zainteresowania. Właściwie on, ale ja też pomagałam ludziom, kiedy mogłam. Mój mąż miał dobrze prosperujący biznes, z jego usług korzystało bardzo dużo osób, wiele również bardzo prominentnych. Był facetem, który zawsze może się przydać, więc jego klienci też nie odmawiali rożnych przysług. Przy okazji był dobrym człowiekiem, życzliwym, uśmiechniętym. Mógł naprawdę wiele załatwić, więc mieliśmy wokół siebie mnóstwo znajomych. Mieliśmy też pieniądze, które nie raz pożyczaliśmy w razie, gdy ktoś miał problem. Wspomagałam stale koleżankę w tajemnicy przed jej mężem. Kochała zakupy, ale nie wystarczało na wszystko. Spłacała mi ratami, czasami pół roku, albo dłużej. Nie robiłam z tego problemu. Podobnie jak z innymi prośbami. Załatwialiśmy lekarzy, budowlańców, pozwolenia w rożnych urzędach, pracę dla dzieci. Lista była naprawdę długa. Wielu znajomych dzwoniło do mnie. Żebym to ja poprosiła Krzyśka, bo tak jakoś znowu im głupio jemu głowę zawracać. Prosiłam. On nigdy nie odmawiał. Robiliśmy to odruchowo, zawsze żyłam w przekonaniu, że jak można, to trzeba pomagać. Mój mąż też tak uważał. I oboje sądziliśmy, że mamy wokół siebie wielu życzliwych nam ludzi.
Dwa lata temu Krzysiek dostał zawału. Nie przeżył. Mój świat się skończył. Zostałam nagle sama. Sądziłam jednak, że skoro tyle lat wspieraliśmy różnych ludzi w potrzebie, to będą nadal wokół mnie. Jakże się myliłam! Na pierwsze święta po śmierci męża przyleciał z USA syn z rodziną. Byliśmy jeszcze w żałobie, uważałam, że to naturalne, że nikt specjalnie się nie wychyla. Ale czas mijał, a telefony milczały. Nikt już nie dzwonił, nie zapraszał mnie na kolacje ani na grilla. Po śmierci Krzyśka ja niewiele mogłam załatwić. To on miał kontakty, ja tylko byłam „przekaźnikiem”. Kolejne święta spędziłam już sama. Parę osób zadzwoniło z życzeniami, ale nikt nie zapytał, co będę robić, czy może nie miałabym ochoty na odwiedziny. Choćby na herbatę. Ja wiem, że święta to czas rodzinnych spotkań, ale przed śmiercią Krzyśka byliśmy często zapraszani do rożnych domów. Dziś wiem, że ludziom to się zwyczajnie opłacało. Mieć z nami dobry kontakt, bo Krzysiek był naprawdę człowiekiem, który w wielu sprawach mógł pomóc.
Ale Krzyśka już nie ma, a ja jestem zbędna. Koleżance od pożyczek, kuzynom, których mąż wyciągał z problemów, znajomym, których dzieci robią dziś dzięki niemu karierę w rożnych miejscach. Trudno mi jeszcze do tego przywyknąć. Bo zwyczajnie boli, tak po ludzku. Dlatego rozumiem smutek pani Katarzyny. Jakoś wytrwamy.
Marta
List Katarzyny możecie przeczytać tu: