Córka ma dwóch chłopców w wieku 5 i 6 lat. Ten młodszy jest dosłownie „z piekła rodem”. Ciągle szuka nowej zabawy, znika, wspina się, hałasuje. Ze starszym nie ma aż takich problemów. Córka mieszka w Warszawie, ja w małym miasteczku, oddalonym kawał drogi od stolicy. Dzieci wychowują z mężem sami, nie mają znikąd żadnej pomocy. Wiem, że to trudne i męczące i wiem, że wiele młodych ludzi, którzy emigrowali z rodzinnych stron, zmaga się z podobnym problemem. Moja córka ma do mnie nawet pewien żal, że nie wspomagam jej w macierzyństwie. Że inni mają babcie wokół siebie. Nie mam jednak na to wpływu, to ona zdecydowała się na wyjazd z naszego miasteczka. Rodzice męża córki też nie wezmą wnuków. Mają ogromne gospodarstwo. Lato to dla nich czas wytężonej pracy. Córka boi się też tych wszystkich maszyn rolniczych, szczególnie z powodu młodszego syna. Są więc faktycznie zdani na siebie.
Tymczasem ja nawet nie bardzo jak mam pojechać do nich na weekend, bo podróż busem w jedna i drugą stronę zjadłaby cały ten czas.
Pracuję, jestem nauczycielka, nie mogę wziąć urlopu, kiedy zechcę. Moje wolne dni wyznaczane są przez wakacje i ferie. Jedyną pomoc, jaka mogę oferować, to gościna u mnie. Wówczas jestem w stanie odciążyć choć trochę córkę. Wyjazd do nich, pomijając podróż, jest niekomfortowy. Mają małe mieszkanie, muszę spać na kanapie w salonie, co jest dla mnie krępujące. Obijamy się o siebie w ich domu, nie wiem czy bardziej pomagam, czy bardziej przeszkadzam swoją obecnością.
Mam nieduży domek z ogródkiem, niedaleko jest piękne jezioro. Wakacje u mnie mogą być naprawdę dobrym relaksem. I tak było, córka z zięciem zwyczajowo spędzali u mnie urlop. Taniej niż wczasy, gotowałam, pomagałam przy dzieciach i było to dla mnie przyjemnością.
W tym roku córka zadzwoniła, żeby mi powiedzieć, iż dobrze by było, gdybym zabrała dzieci do siebie, a oni wyjadą na zagraniczny urlop. Sami, bo chcą odpocząć od dzieci, wyluzować się, czują się wypaleni i pracą i rodzicielstwem. Jestem w stanie to zrozumieć, bo łączenie tych obowiązków nie jest łatwe. Oboje ciężko pracują, bo inflacja zjada część ich dochodów, ceny idą w górę, zrobienie opłat, spłata kredytu na mieszkanie itp., nie jest to wcale proste.
Tyle tylko, że ja nie wyobrażam sobie samodzielnej opieki nad chłopcami, bo to jeszcze małe dzieci. Zwyczajnie boję się odpowiedzialności za nich, tego, że coś się stanie, że nie zdołam nad nimi zapanować, że nie będę nawet wiedziała, co robić, gdy na przykład jeden się rozchoruje. Tak, sama jestem matką, ale własne dzieci a wnuki to jest duża różnica. Przynajmniej ja to tak czuję. Szczególnie, że młodszy wnuk jest niesforny, trudno spuścić go nawet na chwilę z oka.
Zaproponowałam córce, żeby przyjechała jak zwykle do mnie. Że postaram się maksymalnie ją odciążyć, ale co innego, kiedy to ona jest główną opiekunką dzieci. Otrzymałam w odpowiedzi całą masę wyrzutów. Że i tak im prawie nie pomagam, że mogłabym się bardziej angażować, że inne babcie potrafią poświęcić się dla wnuków.
Tylko tu nie o poświęcenie idzie. Nie jestem już tak sprawna, jak kiedyś. Moja praca też jest męcząca i czasami czuję się wypalona, uczę w liceum, nie mam wielkich doświadczeń z młodszymi dziećmi. Córka chce jak najszybciej, żebym zdecydowała, czy dzieci może przywieźć, bo chciałaby wykupić jakiś wyjazd dla siebie i męża. A ja jestem kompletnie rozdarta. Z jednej strony chciałabym jej przecież pomóc, z drugiej czuję intuicyjnie, że to zadanie zwyczajnie mnie przerasta. Że nie mogę się na to zgodzić. Że nie dam rady zająć się maluchami tak, aby mieć pewność, że są absolutnie bezpieczne. I nie dlatego, że nie chcę. Czuje, że nie mam w sobie już takich pokładów siły, żeby opiekować się non stop kilkulatkami. Co robić, jak to córce wyjaśnić, bo ona uważa, że to mój egoizm?
Renata