Myślałam, że zawsze będę singielką
Teresa żyła sama i było jej tak dobrze. Miała swoją firmę, dobrze zarabiała, umiała z pieniędzy korzystać. Nigdy nie trafiła na swoją „drugą połówkę”, pogodziła się z tym faktem.
- Sądziłam, że zawsze będę singielką – mówi. - Traf chciał, że na wycieczce poznałam Tadeusza. Było osiem lat straszy ode mnie, wdowiec, niezależny.
Jego syn Jurek był już wtedy na studiach. Dorosły chłopak nic nie stało na przeszkodzie nowego związku. Jedynie odległość – Tadeusz mieszkał 300 kilometrów od Teresy. Spotykali się więc tylko od czasu do czasu. Ale zakochali się w sobie, stwierdzili, że czas na zmiany. Tadeusz zaproponował Teresie małżeństwo.
- On, w przeciwieństwie do mnie, mógł pracować wszędzie, robił projekty, mógł je robić nawet na odległość – opowiada Teresa. - Postanowiliśmy, że to on przeprowadzi się do mojego miasta. Wzięliśmy ślub, zaczęliśmy układać swoje życie na nowo. Było fajnie.
Przed przeprowadzką Tadeusz stare mieszkanie przepisał na syna. Oddał mu też działkę z domkiem nad jeziorem. To był jego wspólny majątek ze zmarłą żoną i Teresa podkreśla, że trzy czwarte majątku należało do Tadeusza. Ale ojciec chciał zabezpieczyć syna na przyszłość.
- Nie miałam nic przeciwko temu, to były jego pieniądze – mówi Teresa. - Ale nie musiał tego robić, mógł sprzedać mieszkanie i działkę, spłacić syna. Miałby wtedy duży kapitał. A tak zostawił sobie tylko samochód i bankowe oszczędności.
Pięć lat wspólnego szczęścia
Teresa sprzedała swoje mieszkanie, dobrali kredyt, kupili wspólnie duży apartament. Urządzili go już wspólnie, korzystali z życia. Potem kupili mieszkanie na wynajem, też wzięli kredyt. Uznali, że na emeryturze będą mieli dodatkowe pieniądze.
Jurek rzadko do nich przyjeżdżał, ale Teresa podkreśla, że stosunki były bardzo dobre. Dzwonili do siebie z ojcem, oni jeździli na ślub, na chrzciny, kiedy Jurkowi urodziło się dziecko.
- Mnie to cieszyło, bo miałam jakby „przyszywanego” syna, a potem wnuka. Wiedziałam, że nie będę mieć własnych dzieci – mówi Teresa. - A Jurek często podkreślał, że fajnie, że ojciec nie jest już samotny. Że dobrze się stało, że ułożył sobie na nowo życie.
I wtedy Teresa myślała, że i do niej w końcu uśmiechnęło się szczęście. Tadeusz był wymarzonym partnerem. Zaradny, zawsze uśmiechnięty. To on ją tonował, gdy wpadała w zły humor, pocieszał, kiedy miała problemy w firmie. Ale dobrze im się w sumie powodziło. Biznesy prosperowały, nie narzekali na nic. Mieli grono znajomych, były wspólne spotkania i wspólne wyjazdy. Dobre, dostanie życie.
Grom z jasnego nieba
Gdy Tadeusz gorzej się poczuł, sądzili obydwoje, że to jakaś niegroźna choroba, która szybko minie. Diagnoza jednak okazała się druzgocąca. Tadeusz miał raka i choć rokowania nie były najgorsze, ten uśmiechnięty i zadowolony z życia człowiek, dosłownie się w sobie zapadł.
- Była pierwsza operacja, chemia, leczenie przebiegło zupełnie nieźle – opowiada Teresa. - Ale prawda jest taka, że nasze dawne życie już się skończyło. To był grom z jasnego nieba.
Znajomi coraz rzadziej dzwonili, bo jak Teresa mówi, chyba bali się, że się zarażą. Tadeusz nie był w stanie pracować. Dostawał skromną rentę, ona musiała ciągnąć ten wózek sama. Zarobić na kredyty, zarobić na leczenie.
- Bo to jest mit, że służba zdrowia jest bezpłatna – mówi Teresa. - Wydatki są koszmarne. Prywatne wizyty, suplementy, rehabilitacja. Na to wszystko potrzebne są ogromne pieniądze.
Oszczędności Tadeusza szybko się wyczerpały. Teresa wiedziała, że odpowiedzialność za dom, za chorego męża spoczywa już wyłącznie na jej barkach. Bo syn, owszem, dzwonił, ale do pomocy się ni kwapił. Tłumaczył, że daleko, że sam ma rodzinę. Do głowy mu też nie przyszło, by finansowo wspomóc ojca.
- A przecież wiedział doskonale, jaka jest sytuacja. Że tak naprawdę Tadeusz jest na moim utrzymaniu, bo przecież nie zarabia, a oddał synowi cały swój majątek – mówi Teresa. - Jurek biedny nie jest, nigdy nie spytała, czy może finansowo pomóc, skoro nie pomaga swoją obecnością.
O piętnastu latach spędzonych przy chorym mężu nawet mówić nie chce. Z radosnego człowieka Tadeusz zamienił się w wiecznego malkontenta. Wiecznie narzekał, wiecznie skrzywiony, wiecznie z pretensjami do świata.
- Kto ma chorą osobę w domu, ten wie – wzdycha Teresa. - Reszta nie ma o tym żadnego pojęcia, nawet zrozumieć nie chce, co czuje ta niby zdrowa osoba. Mówię „niby zdrowa”, bo zaczyna szwankować wszystko. I siły psychiczne i fizyczne. Ale musisz iść dalej, musisz jakoś wytrwać. Bo nikt cię w niczym nie wyręczy.
Więc, choć było ciężko, jakoś dawała radę. Utrzymała firmę, sama spłaciła kredyty. Nie szczędziła pieniędzy na leczenia Tadeusza. Dziś żałuje jednego.
- Że przez te lata niczego nie zrobiłam dla siebie – mówi. - Że nie wymagałam od Jurka, żeby przyjechał i choć tydzień zajął się ojcem, żebym mogła dziś wyjechać, odpocząć. Że nie chciałam finansowej pomocy, przecież Tadeusz oddał mu wszystko! Ale jestem głupia, jak większość kobiet w podobnej sytuacji.
Tak bardzo mi dziękował
Tadeusz zmarł po 15 latach choroby. Jego syn w ostatnim czasie dzwonił najczęściej do Teresy. Zawsze rozpływał się nad jej poświęceniem, dziękował jej za to, co dla ojca robi.
- Miał świadomość, że gdyby nie ja, to on by się ojcem musiał opiekować – mówi Teresa. - A tak mógł być troskliwy na odległość. Był u nas może kilka razy przez te wszystkie lata. Wpadał jak po ogień. My przestaliśmy gdziekolwiek jeździć.
Śmierć męża przyjęła z bólem, ale i z ulgą.
- Nie miałam siły dalej sama walczyć – mówi.
Zapłać mi moje pieniądze
Teresa od razu przeszła na emeryturę. Dostaje grosze, jak większość osób, które prowadziły działalność gospodarczą.
- Tak, mogłam odprowadzać większe składki, mogłam się jakoś zabezpieczyć – mówi. - Ale tego nie zrobiłam. I nie mam już zapału do prowadzenia firmy. Uznałam, że skoro Tadeusza nie ma, to jakoś przeżyję z tej marnej emerytury i tego, co płacą najemcy.
Nie spodziewała się tylko jednego. Że Jurek po śmierci ojca wyciągnie rękę po spadek. Tymczasem kilka miesięcy po pogrzebie pasierb zadzwonił i powiedział Teresie, że muszą się w końcu jakoś rozliczyć, że ona musi oddać mu jego pieniądze.
- Kompletnie zamarłam, przecież wiedział, że przez 15 ostatnich lat ojciec nie pracował, że to ja zarabiałam na wszystko – mówi Teresa. - Powiedziałam mu to, a on odpowiedział, że go to nie interesuje. Ma prawo do jednej czwartej naszego majątku.
Teresa wie, że prawo ma, ale sądziła, że Jurek ma też jakieś ludzkie uczucia. Jeśli sprzeda mieszkanie na wynajem, żeby go spłacić, pozbawi się praktycznie środków do życia. Może sprzedać apartament, ale też musi coś kupić i coś urządzić.
- To jest raptem 70 metrów, lubię to mieszkanie, ale jak Jurek nie odpuści, czeka mnie przeprowadzka – mówi Teresa. - Najgorsze jest to, że sama spłacałam kredyty, że nie szły na to pieniądze jego ojca. Więc mam takie poczucie, że nie dość, że nie pomagał, to tak naprawdę teraz chce mnie ograbić. To jakieś kompletnie nieludzkie.
Magdalena Gorostiza