Mam prawie 30 lat, jestem przedszkolanką. Uwielbiam pracę z dziećmi, tyle tylko, że wynagrodzenie, które otrzymuję, nie pozwala na godne przeżycie. Dostaje ne rękę niecałe 2,7 tysiąca złotych. Muszę za to wynająć lokum, wyżywić się i pomóc mamie spłacić kredyt, który zaciągnęła na moje studia.
Mama wychowywała mnie sama, jestem z małego miasteczka. Nigdy się nie przelewało, ale moim marzeniem był wyjazd na uczelnię. Żeby to się ziściło, mama wzięła kredyt, spłacamy go do dziś. Zostałam po studiach w dużym mieście, wynajmuję pokój w domku jednorodzinnym. Na górze są pokoje dla studentów, wspólna łazienka i kuchnia. Z opłatami wynosi mnie to 1500 złotych. 500 zł daję mamie na spłatę raty. Zostaje mi niecałe 700 zł na życie, czyli tyle, co nic.
Żyje już tak oszczędnie, jak tylko się da. Nie kupuję nowych ubrań (jeśli cokolwiek to tylko w ciuchlandzie i to na promocjach za przysłowiową złotówkę), nigdzie nie wychodzę, nie stać mnie na kino, nie wspominając o restauracji. Ostatnio, żeby zaoszczędzić, zaczęłam korzystać z lodówek społecznych. Wstydzę się tego bardzo. I proszę mnie zrozumieć, te lodówki to świetny pomysł. Tyle tylko, że ja zawsze uważałam, że to młoda osoba, taka jak ja, powinna pomagać innym, starszym, chorym, zarabiać tyle, by móc żyć godnie. Tymczasem ja na starcie nie mam absolutnie żadnych perspektyw. Nie mam żadnego chłopaka, bo nigdzie nie chodzę, więc jak mam kogoś poznać? I jak z kimś budować wspólny związek za 700 zł na miesiąc? Czuję się więc, jak ludzki odpad. Jak ktoś kompletnie zbędny.
Kocham moją pracę z dziećmi, to było moje marzenie. Ale to również duża odpowiedzialność, praca nie kończy się też w przedszkolu, w domu muszę uzupełniać dokumenty, przygotować się na kolejne zajęcia. Bardzo często za pomoce dydaktyczne muszę płacić z własnej kieszeni. Staram się dorabiać w weekendy, ale wtedy nie mam nawet kiedy pojechać do mamy, której też chcę jakoś pomóc w domu, i która za mną tęskni.
Mama mówi, żebym wróciła i zamieszkamy razem, będzie nam wtedy łatwiej. Ale ja nie chcę wracać do mojego zapyziałego miasteczka i choć mamę bardzo kocham, nie bardzo wyobrażam sobie teraz mieszkanie z nią razem. Boję się jednak, że nie będę miała innego wyjścia, że w końcu ten mój dziurawy budżet zmusi mnie do takiej decyzji.
Mam teraz miesiąc wakacji. Jestem u mamy. Jeździmy na działkę, będziemy robić własne przetwory. Urlop spędzę na utykaniu ogórków w słoikach. Wiem, nie ma w tym niczego złego. Ale tak bardzo chciałabym móc pojechać choćby na tydzień nad morze czy w góry. To jest poza moim zasięgiem. Jak mam więc uczyć te „moje” dzieci optymizmu, radości życia? Jak mam się do nich uśmiechać, mówić, że świat jest piękny?
Karina