Marek i Ewa przeżyli wspólnie 36 lat i pewnie przeżyliby dużo więcej, gdyby nie pewien sierpniowy poranek, a właściwie zdarzenie, które tego poranka nastąpiło.
Ewa wyszła z domu jak co dzień, czyli za dziesięć minut siódma. O siódmej pięć, miała autobus, którym dojeżdżała do pracy. Tego dnia Ewa do pracy nie dojechała, potrącił ją samochód, kiedy przechodziła przez jezdnię.
Trzy dni walki o życie
Marek dowiedział się o wypadku dopiero około południa. Codziennie dzwonił do Ewy, kiedy miała przerwę śniadaniową. Tego dnia okazało się, że nie dojechała do pracy. Marek zadzwonił na pogotowie, powiedzieli mu że nie mogą udzielać informacji przez telefon. Zadzwonił do oficera dyżurnego policji. Obiecał, że sprawdzi i oddzwoni. Marek nie czekał, razem z synem wyruszyli na objazd szpitali. W tym czasie synowa Marka obdzwaniała szpitalne izby przyjęć. Potem oficer dyżurny oddzwonił do Marka i przekazał mu, że Ewa została potrącona przez samochód. Powiedział też, do którego szpitala została odwieziona.
- Na salę wchodziliśmy z synem z duszą na ramieniu. Wiedziałem, że nigdzie za miesiąc z Ewą nie polecimy. Wyobrażałem sobie, że leży w gipsie, mając ręce lub nogi na wyciągu, ciało obandażowane. Nic z tych rzeczy. Spod koca wystawały całe stopy Ewy, a na kocu leżały całe ręce. Tylko na czole Ewa miała przyklejony mały plasterek. Leżała pod respiratorem. Pod powiekami drżały oczy Ewy i od czasu do czasu, przez jej ciało przebiegał dreszcz. Samo uderzenie przez samochód nie było zbyt silne, ale Ewa z impetem uderzyła tyłem głowy w krawężnik. Wystarczyło tylko 20 centymetrów a upadłaby na trawę. Na drugi dzień twarz Ewy już była spokojna. Lekarz ostudził nasze nadzieje stwierdzeniem, że Ewa przestała walczyć - opowiada Marek
Marek miał dzieci obok siebie, kiedy trzeciego dnia wszedł do sali, pożegnać Ewę. Wtedy po raz ostatni widział swoją żonę żywą, chociaż jej życiem był już tylko respirator. Po godzinie15-tej zebrało się konsylium, które stwierdziło śmierć mózgu Ewy. Razem z dziećmi Marek podjął decyzję o przekazaniu jej narządów do transplantacji. Ewa oddała życie, by uratować je trzem innym osobom.
Samotność długodystansowca
Obecność córki w domu Marka i Ewy, sprawiła, że Markowi było lżej przeżywać czas do pogrzebu Ewy. Wspierali się nawzajem. Mimo to, kiedy przychodziła pora powrotu Ewy do domu, jeszcze długo Marek wyczekiwał skrzypnięcia furtki i jej kroków na schodkach. Miał polecieć z Ewą do Anglii, poleciał z córką. Miesiąc pobytu z dala od domu, przyniósł Markowi wytchnienie. Pomógł mu w tym fakt, że w czasie pobytu u córki, ułożył jej płytki w łazience i miał mało czasu na rozmyślania
- Ewa kilka razy przyszła do mnie we śnie. Szczególnie jeden sen utkwił mi w pamięci. Stałem na ganku i przyglądałem się, jak szła po podjeździe. Była ubrana tak jak ją ostatni raz widziałem. Kiedy podeszła do mnie, powiedziałem - no i coś ty najlepszego zrobiła? Jak ja sobie teraz poradzę bez ciebie? - Pogłaskała mnie wtedy po policzku i powiedziała - nie martw się, wszystko się jakoś ułoży - opowiada Marek
Po powrocie z Anglii do domu, samotność uderzyła w Marka ze zdwojoną siłą, dlatego rzucił się w wir pracy. Pracował od rana do wieczora i kiedy wracał do domu, natychmiast zasypiał. Zdarzały się takie dni, kiedy Marek, prosto z jednej pracy jechał na nocny dyżur w szkole ,w której był zatrudniony, a rano wracał do drugiej pracy. Godzina drzemki na styropianie i dalej do pracy. Przy takim tempie, organizm Marka powiedział stop. Skoki ciśnienia, podwyższony cukier, pogarszający się wzrok, zmusiły Marka do zwolnienia tempa.
Właściwie to można by się zabierać
Przez 36-lat wspólnego życia Marek i Ewa wszystko robili wspólnie. Chociaż nie omijały ich burze, tworzyli zgraną parę. Znali swoje potrzeby i upodobania. Dzieci wychowali na porządnych ludzi.
- Dzisiaj, dwanaście lat po odejściu Ewy wiem jedno. Gdybym mógł cofnąć czas o 48 lat, nie popełniłbym niektórych błędów, które popełniłem. Może nasz los by się inaczej potoczył? Mówią, że czas leczy rany, ale to nieprawda. Zawsze gdzieś pod niby zagojoną blizną istnieje takie miejsce, które nie wiadomo kiedy może znowu wybuchnąć. Czas jest kiepskim lekarzem, szczególnie wtedy, kiedy chcemy coś zaplanować. Dlatego sam już niczego nie planuję. Właściwie to jestem gotowy na odejście. Kiedy kładę się wieczorem do łóżka i zamykam oczy do snu, liczę się z tym, że mogę już ich nigdy więcej nie otworzyć. Dlatego staram się żyć w zgodzie z samym sobą i wszystkimi dookoła, bo przecież ani nie gonię za niczym, ani już przed niczym nie uciekam - mówi Marek. - Bo ja od śmierci Ewy to tak właściwie sam nie wiem, czy żyję.