Pojechałam na polowanie
Nie na muchy. Wszystko zaplanowałam. Chciałam zawalczyć o wymarzoną znajomość. Chciałam zmieniać rzeczywistość. Poznałam GO na drugi dzień. Elegancki, też sześćdziesiąt plus, siedzący vis a vis przy następnym stoliku w sanatoryjnej jadalni. Uśmiechał się szarmancko. To nie był grzecznościowy uśmiech. Obserwowałam, jak zastawił na mnie sieci, jak pająk. Pająki są inteligentne, przebiegle i szybkie. Wtedy jeszcze nie wiedział, że ta mucha da się celowo złapać temu subtelnemu podrywaniu i dam się zaciągnąć w pułapkę. Powoli wciągałam go do gry zatytułowanej POLOWANIE. Perfumował moją wyobraźnię, a pewnym rodzajem mowy ciała przesyłał strumień telepatycznej wiadomości. Jeszcze dziś odczuwam te impulsy elektryzujące ciało. Przysiadłam na kanapie tuż za szklanymi drzwiami jadalni. Założyłam nogę na nogę, prezentując, niby to granatowe szpilki i wyjęłam z torebki czasopismo. Udawałam, że czytam. Chyba życie przynosi to, co zamówione. Planowałam i stosowałam zasady wolnego rynku. Pojechałam do sanatorium w poszukiwaniu mężczyzny do swojej bajki. Przecież za marzenia się nie płaci, a intuicja podpowiadała, gdzie na tej planecie żyją gentelmani. Zaczęło się, jak w rubryce „Poznajmy się”. Zaprosił na spacer, później do najlepszej w mieście restauracji. Oczywiście się zgodziłam. Wyglądał, jakby przyleciał z innej planety. Jednym słowem wpadł mi w oko. Przez moment miałam wrażenie, że to nie oryginał, tylko hologram wyobraźni o takim Herkulesie. Ideał, pomimo sześćdziesiąt plus. Mógłby śmiało dla tego wieku brać udział w Światowych Igrzyskach Starszych Panów. Imponująco wysoki o wysportowanej sylwetce. Nie zrobiłby kariery na dworze Napoleona, nawet jego imię Leonard brzmiało podniecająco dla kogoś, kto poluje w wyrafinowany sposób, ale zawsze z seksualną gracją. Wyczuł we mnie niespokojną, rozgorączkowaną, niepoprawną poszukiwaczkę przygód, która wszystko stawia na jedna kartę. Zorientował się, że nie byłam zwykłą kurą i przy lwie potrafię być lwicą. Wyglądał na złodzieja drogich klejnotów, który przyjechał do sanatorium w poszukiwaniu diamentu, klasy FS1. Podczas pierwszego długiego spaceru wytwarzał intensywne pole magnetyczne. Żadna tam subtelna erotyka ale jaskrawa seksualność. Wciągał powoli do gry. Nie o tron. Nadawaliśmy na tych samych falach. Filozofia, metafizyka, teologia, fizyka kwantowa, sny. Miał wiedzę i nią błyszczał. Myślałam, że przestaje działać grawitacja. Nie byłam w stanie obronić się przed arsenałem romantycznych sztuczek i cały przez czas pierwszego spaceru wchłaniam odurzającą woń jego światowości. Niezaspokojone potrzeby mojego ciała wywoływały psychiczne napięcia, które on w mig rozszyfrował, a moja pogoń za przyjemnościami nie była zupełnie ślepa. Nie odrzuciłam propozycji pozostania parą, ale na własnych warunkach, bo Eros strzelił mi w serce. I cały czas medytowałam nad przyjemnością bycia z tym dumnym pawiem, który rozkładał przed mną kolorowe skrzydła wdzięków. Miał coś z obsydianu albo czarnego bursztynu, wszak kamienie mają swój własny ogląd świata. Tryskał wysokogatunkową energią i tajemnicą. Było w nim kilka gatunków tych szlachetnych kamieni oprawionych przez wytrawnych jubilerów i zakwalifikowanych na wystawę do Tate Modern. Ale po jakimś czasie zaczęłam wyczuwać maskę. Wiedziałam, że w sanatorium maski są przydatne. Sama przecież programowałam się każdego dnia, z nową maską na nowy dzień i nowe okoliczności.
Minęły już dwa tygodnie
Oswajałam się z byciem zupełnie kimś innym, niż byłam do tej pory. Każdy zasługuje na takie życie. Ludzie przyciągają do siebie nie to, czego pragną, ale to czego potrzebują. Pobyt w sanatorium to był mój osobisty prywatny reality show. Nosiłam maskę pewności siebie, bo byłam na obcym terenie, wibrującym inną energią, więc musiałam stworzyć kolektywne pole, żeby się dostroić. Byłam wtedy na poziomie, na którym maski są potrzebne. ON miał w zapasie maski fałszu. Bajka na scenie w sanatorium powoli zaczęła być pozbawiona dekoracji. ON cały czas grał na mojej rozgorączkowanej wyobraźni. Rozumieliśmy się, jak atom i antyatom. Półs łowa, pół oddechy, pół spojrzenia i półsenne marzenia. Życie, jak wyrafinowana gra wstępna.
Od siódmego roku życia byłam półsierotą, a teraz jestem wdową i miałam ochotę grzeszyć. Sama od siebie dostałam dyspensę. Chciałam też dostać się do jego duszy ale coś mi podpowiadało, że w nim tylko krystaliczne wyrachowanie, bo jego maska zbyt mocno przylegała do jego duszy. Chyba byłam wtedy zaprzeczeniem zdrowego rozsądku, bo wierzyłam w coś więcej, niż ten szybki sanatoryjny romans. Seks, to był czynnik postępu w jego świecie, miłość, to kąkol, a walutą była, to moralność. Mimo to, marzył mi się miraż specjalnie dla mnie skrojony. Chciałam więc płynąć dalej na tym luksusowym, sanatoryjnym statku w pięknej masce Kolumbiny. Najlepiej, jakbyśmy zacumowali nad Gangesem i wzięlibyśmy rytualną, oczyszczającą kąpiel w rzece, bo on tak dalece skorumpował moje zmysły. Zaproponował wyjazd do innego luksusowego SPA w okolicy. Chciał stracić jeszcze więcej pieniędzy. Jeśli wtedy ten projekt bym odrzuciła, to byłoby ostatnie spotkanie, bo między nami zaczęło się jakieś niedopowiedzenie. Wyczuwałam to kobiecymi zmysłami. Kim on jest? To zaczynało być pytanie życia. Wcześniej żadne trzecie oko mi się nie otworzyło, raczej chwilami czułam się, jakbym siedziała w konfesjonale, a on się mi spowiadał. Miałam wrażenie, że wiem o nim wszystko, ale też od ostatnich dwóch dni miałam przebłyski, że on ma jakieś zawiasy w swoim życiorysie, lecz bajka do której weszłam nie pozwalała na zastosowanie logiki. Chciałam w niej tkwić. Dzień w dzień rozkoszowaliśmy się sobą. Rozmowy gęstniały od zabawnych epizodów z przeszłości nas obojga. Tamtej nocy uświadomiłam sobie jego lubieżne i kulturowe uzależnienia od alkoholu. Zrozumiałam też, że scena na której gra główną rolę, to jego ulubione zajęcie. Pewny siebie Herkules, który kobiety zdobywa skinięciem palca. Idzie sobie przez życie bez lęku i oporu, nie boi się biedy, starości i samotności. Życie dla niego, to jak egzotyczna podróż, która kończy się śmiercią, której też się nie boi. Miałam wrażenie, że on przy narodzinach ustawił się kolejce do Bachusa, a dla takiego najlepszym zawodem byłby ksiądz. Wiedziałam, że powszechna prawda o człowieku jest zamknięta w trunku na dnie ostatniego kieliszka. Ale on był ostrożny, jakby alkohol, to była trucizna. Tego wieczoru nie udało mi się rozszyfrować tajemnicy. Kim jest ten człowiek, który traci tak szybko pieniądze, jakby uzupełniał je codziennie zbieraniem na tacę w katedrze turystycznego miasta?
SPA
Dostaliśmy luksusowy apartament, tym razem we dwoje od rana do rana. ON chciał spełnić moje sekretne marzenia. Miałam takie. Tęskniłam do rzeczy tajemniczych, statkiem UFO chciałabym polecieć na inna planetę, która zarezerwowana tylko dla nas dwojga. Pragnęłam też odszyfrować tajemnicę. Kim ON jest?
Poszliśmy do luksusowej restauracji. Bywałam już w kilku. Pamiętam te w Budapeszcie. Żeby zapłacić rachunek sprzedałam kelnerowi złoty łańcuszek i pierścionek. Nigdy nie żałowałam. To było pierwsze spotkanie z luksusem. Później był Londyn, Berlin, Kopenhaga, Dublin i jeszcze inne stolice Europy. Codziennie nowa restauracja. Tamten lokal był prawdziwą perłą konsumpcji, czysty w formie i elegancki, a życie jawiło się, jak wyśpiewany madrygał na naszą cześć. Olbrzymie lustra przyciągały promienie i połyskiwały tęczowym blaskiem. Okna wychodziły na południe i również wpuszczały słoneczny blask późnego lata. Ten blask zdawał się poszukiwać kształtu obleczonego w materiał i trafiał na moją czarną luksusową koronkę. ON z chaotycznym urokiem zamawiał Kir Royal. Jeszcze wtedy wydawał mi się doskonały, bo symetria jego twarzy współgrała z jego ubiorem. Miałam włosy finezyjnie upięte i profesjonalny makijaż. Sama sobie się podobałam. Kelner przyniósł butelkę tego Kira. Nie znałam tego trunku. Wznieśliśmy toast i bez słowa naradzania zamawialiśmy dania o bajkowych nazwach. On uśmiechał się do mnie i szybkimi łykami pił za doskonale chaotyczny, przypadkowy świat. Chciałam rozwikłać tajemnicę tego przesympatycznego aroganta. Rozmowa z nim nadal była, jak oddychanie. W pewnym momencie zabrakło mu dowcipu. I wtedy poczułam coś tajemniczego, niedopowiedzianego w obrazie tego herkulesowego ciała. Odkryłam jego cyniczność i nie pomogła mu w tej chwili znajomość kunsztu życia i maniery. Był już przez Bachusa pokonany i zaplatał wianek z chwastów słów. Ten heretyk, co wierzył w sakrament mamony powiedział, że każdy może dać tylko to, co ma. Powiedział, że spotkałam go w najlepszym momencie życia i mam nie odtrącać jego propozycji spotykania się wówczas, kiedy on będzie chciał. W jego oczach zobaczyłam bezsens życia. Powiedziałam, że jest wesołym starszym panem i jednym z żebraków świata, pachnie potem samotności i bezradności, odsunięty od realnego świata. Wyliczyłam też inne grzeszki Nie zapomnę, jak przez chwilę milczał z opuszczonymi powiekami, jakby wsłuchiwał się w zegar własnego bólu i cierpienia. Po chwili nerwowo szybkimi łykami i uzupełniał kieliszek i tak kilka razy. Zrobił ironiczny rejestr moich cnót, uznając moje pisanie za pełne kulturalnych i filozoficznych podtekstów i zapachów starych ludzi, że zamiast zachęcać swoich seniorów do śpiewu psalm w drodze w zaświaty, to ja zbyt mocno się rozczulam. Zrecenzował moje książki, które uznał, że choć w ich treści toczy się walka piękna ze złem, ale na zapleczu, starość heroicznie walczy z życiem. Nadal nie opuszczały mnie myśli, by odgadnąć z kim mam do czynienia.
-Teraz jestem wolny, a za pieniądze mogę kupić co będę chciał. Cały świat. I ciebie - tak wtedy powiedział. W odwecie i w pełnym kobiecym napięciu dałam mu do zrozumienia, że jest emocjonalnym sierotą. Syta i na rauszu odezwałam się: Tak! Możesz kupić, ale tylko półświatek. Z życia zbieramy to, co zasialiśmy i to po wielokroć.
Spowodowałam zachwianie jego moralnej równowagi, bo nieświadomy obnażył swoje drugie oblicze i zrobił to w bardzo wysublimowany sposób, wierząc, że się nie domyślę. Kiedy zrozumiał, że bez kobiet nie ma życia, było wtedy było za późno. Chciał mnie kupić, jak jakąś rzecz w supermarkecie. Ta jego buta spowodowała w jednej chwili moją nienawiść do mężczyzn. Nie przypominał już rajskiego pięknego pawia, prezentującego swoje barwy samiczce.
Ostatni wieczór
Ten wieczór zaplanowałam na odebranie mu godności. On założył mistrzowsko skrojoną marynarkę. W ogóle przez cały sanatoryjny czas wyglądał, jakby przyleciał na chwilę z innej, jakiejś super eleganckiej planety. Naturalnie zrelaksowana patrzyłam na tego półboga, którego trzeba sprowadzić na ziemię. Myślałam obrazami, jak każda kobieta i nie zapominałam o fortelu mającym ukrócić półboskość tego Herkulesa. Poprosiłam, by powiedział kim jest. Pił dużo. W pewnym momencie, już w stanie silnego upojenia zrobił widowisko z siebie samego Zrobiłam telefonem ostatnie zdjęcie, pamiętam to ostatnie zerknięcie i wyszłam z lokalu. Kiedy byłam już w swoim w domu zadzwonił z przeprosinami i pytaniami o swoje zachowanie. Powiedziałam: Spadłeś wczoraj z piedestału i puściła fastryga. Mam zdjęcia.
- Chciałaś wiedzieć kim jestem – zapytał? - Jestem nikim.
Nigdy więcej nie pojechałam do sanatorium.
Łucja F.