To było wiele lat temu. Do lubelskiego DSK trafił noworodek, urodzony z wieloma wadami. Miał min. wodogłowie. Żeby uratować mu życie, należało natychmiast wykonać operację wszczepienia zastawek. Uratować życie, ale nie zdrowie i nie wiadomo na jak długo, bo wad i deformacji było bez liku. Rodzice odmówili zgody na operację dziecka, nie chcąc przedłużać jego cierpień. Czy postąpili słusznie?
Kiedyś robiłam wywiad ze znanym lubelskim neurochirurgiem. Opowiadał o swoim pacjencie – muzyku. Muzyk miał guza mózgu, ulokowanego w dodatku w miejscu, uszkodzenie którego podczas operacji pozbawiłoby go możliwości grania. Poprosił lekarzy, by w sytuacji gdyby guza nie dało się bez szwanku usunąć, nie ratowali mu życia. Bo muzyka była jego całym światem, a w świecie bez muzyki nie chciał funkcjonować. Czy miał prawo do takiej decyzji?
W Matczynie, w domu opieki dla osób upośledzonych, po raz pierwszy byłam ponad 30 lat temu. Dokładnie pamiętam, bo byłam wtedy w ciąży ze swoją starszą córką. Biorąc pod uwagę ten fakt, nie był to najlepszy pomysł na taka wizytę. Napisałam reportaż „Dzieci innego Boga”. Nawet tytuł pamiętam… Ale to co utkwiło mi najbardziej, to obraz kilkunastoletniej dziewczynki. Leżała wzdłuż łóżka, lecz jej głowa była pośrodku. Była jak pajacyk pociągnięty za sznurek – nogi w makabrycznym szpagacie, prostopadle do ciała, równolegle do nich ręce. Bez możliwości ruchu. Cały czas krzyczała. Na głowie miała skórzana pilotkę – 24 godziny na dobę, o każdej porze roku, bo non stop uderzała głową o szczeble łóżka. Widać było, że cierpi. Jaki jest sens w cierpieniu takiej osoby, jaka jest wartość – dla niej – jej życia?
Kilkanaście lat temu rozmawiałam z ojcem upośledzonego nastolatka. Chłopak ma chorobę, która uniemożliwia nawiązywanie kontaktów społecznych, ogranicza sprawność intelektualną, nie pozwoli nigdy na samodzielność. Rodzice wiedzieli, że dziecko będzie chore. Mimo to nie zdecydowali się na aborcję, choć wtedy można ją było zrobić bez problemu.
- Najgorsze jest to, że ja koniecznie optowałem za urodzeniem dziecka, bo jestem katolikiem – wyznał ojciec chłopca. - Kochamy go bardzo, ale co z nim będzie, jak umrzemy? Skazaliśmy go na samotność, bo jego choroba wyklucza życie społeczne, o czym też dobrze wiedzieliśmy. Nie pójdzie do pracy, nie będzie miał żony, dzieci, nigdy nie będzie samodzielny. Co gorsza, syn rozumie, że jest inny niż wszyscy. I pyta mnie, dlaczego taki jestem tato? Widzę, że jest po prostu nieszczęśliwy. To, że ja cierpię, OK, świadomie podjąłem taką decyzję. Ale czy w imię swojej wiary, tego, żebym miał czyste sumienie, miałem prawo skazywać inną osobę na cierpienie?
Magdalena Gorostiza