Święta w PRL wspominam ze zgrozą. W domu trwały wielkie przygotowania. Wiórkowanie parkietu – kto to jeszcze pamięta? Pranie i wieszanie firanek, pucowanie, czyszczenie. Koleżanek się nie zapraszało – bo nie było czasu i pobrudzą, to co już sprzątnięte...Potem amok kuchenny. Do późnej nocy kręcenie serników, ucieranie maku, szykowanie jedzenia. Jakby szła jakaś wojna albo oblężenie Stalingradu. A że w sklepach niczego nie było, wysyłano mnie do kolejek. Stałam godzinami w siarczystym mrozie „za” karpiem, rodzynkami, „za” świeżym chlebem. Kiedy nadchodziły święta wszyscy domownicy byli już zmęczeni i zirytowani. Atmosfera była więc raczej kiepska.
Dziś wkurza mnie to, że ledwie skończymy palić lampki na grobach, już w centrach handlowych wiszą bombki i aniołki. Od listopada trwa kampania, która ma wydrenować nasze kieszenie. Trzeba kupować, kupować, kupować. Bo karpia i rodzynek jest teraz w nadmiarze. Więc nachalną reklamą wprawia się ludzi w świąteczny obłęd. Jest tego tak dużo i tak natrętne, że zabija czar świąt. Świętujemy prawie przez dwa miesiące oglądając choinki, świece, słuchając świątecznych konkursów w radiu i oglądając reklamy z Mikołajem. Święta utraciły swoją magię duchową. Stały się czystą komercją.
Dlatego ja od lat nie wkręcam się w ten obłęd. Nie robię zakupów hurtowo, nie biegam w listopadzie za prezentami, nie piorę na gwałt firanek. Wigilijne dania od dawna zamawiam w zaprzyjaźnionej restauracji mając w tyle głowy kuchenny rozgardiasz z dzieciństwa. Zrobię sobie za to własnoręcznie ładny stroik, kupię kilka dobrych książek, żeby było co w święta poczytać. A do świątecznego stołu zasiądę wypoczęta. Może być na nim mniej, ale za to bez wysiłku.
Zapraszam do lektury Nie fundujmy sobie złych świąt
Magdalena Gorostiza