Wielopokoleniowe już wychowanie w duchu katolickim sprawia, że żyjemy w poczuciu winy, wstydzimy się swoich potrzeb i swojego ciała, a jeśli czerpiemy radość z życia, z tyłu głowy natychmiast budzą się wyrzuty sumienia.
Tak, to lata religijnej indoktrynacji wpędziły nas w smutne życie. Wszak ledwo opuścimy łono matki, już jesteśmy obciążeni strasznym grzechem pierworodnym. Nieczyści, niegodni, przez lata, począwszy już od katechezy w przedszkolu, musimy powtarzać mantrę o winie, nawet jeśli nie jesteśmy przecież wcale niczemu winni.
Kościół pozbawia ludzi radości życia. W modlitwach dominują błagania o zmiłowanie, wiernych straszy się wiecznymi mękami, które grożą za korzystanie z większości życiowych uciech.
Jak więc żyć, jak się radować kiedy hedonizm ma budzić wyrzuty sumienia? Kiedy na każdym kroku kościół nakazuje wstrzemięźliwość (choć sam owych nauk jakoś nie przestrzega), kiedy najprostsze ludzkie radości mogą okazać się grzechem.
Kościół odebrał ludziom nie tylko dusze. Pozbawił ich ciała i wszelkiej radości, które mogą się wiązać z jego posiadaniem. Seks jest grzeszny, masturbacja grzeszna. Słudzy kościoła muszą żyć w celibacie, wypierając (albo realizując w chory sposób) naturalny, ludzki aspekt seksualności.
Cierpienie podniesione jest do rangi daru najwyższego, wszak Chrystus za nas wszystkich cierpiał. Stąd samoumartwienie i samobiczowanie ma być sposobem na zbawienie wieczne.
Nieumiejętność osiągania duchowej radości współczesny człowiek zastąpił konsumpcją. Wszelkie dobra materialne stały się kolejnym bożkiem. Łudzimy się, że ich posiadanie zagłuszy strach i poczucie winy, które czają się głęboko w środku. Specjaliści o marketingu i PR umiejętnie tym manipulują, wprowadzając na rynek kolejne „must have” i obiecując, że owo „have” jest w stanie uśpić wszelkie lęki. Jako że kupowanie nie wymaga od nas większego wysiłku (pomijając kwestię zdobywania pieniędzy, sam akt ich wydawania wszak nie jest trudny) łudzimy się, że znaleźliśmy w końcu drogę do wolności. Co prawda często okupioną niewolnicza pracą i życiem na kredyt z piętnem dożywocia. Nic to jednak – niewolnictwa nas również nauczono, bo wartość społeczną mają tylko ci, którzy harują po kilkanaście godzin dziennie. Najlepiej na rzecz jakiegoś wielkiego kropo.
Informowanie jednak o tym, że chcemy czerpać z życia pełnymi garściami, że chcemy sprawiać sobie i przede wszystkim sobie jak najwięcej radości, wydaje się być nadal wstydliwe, choć nie ma wstydu w chwaleniu się swoim statusem materialnym.
Tymczasem w aspekcie duchowym szlachetne ma być wyłącznie dawanie, przekonywanie, że nie żyjemy dla siebie samych, tylko po to, by dawać jak najwięcej z siebie innym. Stąd moda na działania charytatywne (skądinąd słuszne i oczywiste, ale to inny temat rzeka) i moda na to, by o naszym szlachetnym sercu wiedzieli wszyscy, na czele rzecz jasna ze znajomymi na Facebooku. Wyrzuty sumienia stają się mniejsze. Dawanie owo jest jednak często działaniem bardzo płytkim i pozornym. Zagubiony i zalękniony człowiek szuka w nim – podobnie jak w kupowaniu – ulgi w dręczącym go poczuciu winy, wynikającym choćby z powodu tego, że jemu w życiu się powiodło.
Tymczasem człowiek radosny, spełniony, czerpiący świadomie radość z życia, z reguły wolny jest od lęków. Daje świadomie i bez potrzeby zapewniania sobie w ten sposób miejsca – jeśli nie w niebie, to przynajmniej w czyśćcu.
Lecz choć żyjemy w konsumpcyjnym świecie, czas samoumartwienia nie odszedł wcale do lamusa. Jeśli sądzicie, że materialne uciechy przyniosły jakiekolwiek wyzwolenie, że pozwoliły na „grzeszne” i przyjemne życie, to nie rozumiecie tego, czym jest przyjemność.
Bo nie tylko kościół odebrał nam ciało, ciało zabrali nam współcześni kreatorzy mody, spece od wizerunku, fachowcy od medycyny estetycznej. Wykreowali kult młodości, nadmiernej chudości, modę na „fit” na zdrowe życie. Nie ma w tym świecie miejsca na fałdki, na cellulit, zmarszczki, rozstępy. Pejcze i włosiennice zastąpiły nudne treningi, religijne posty – restrykcyjne diety i wyrzekanie się wszelkiego jadła, które daje rozkosze podniebieniu, ale niestety potrafi utuczyć.. Czas samoumartwienia nadal trwa w najlepsze. Do duchowego poczucia winy, do cierpień za nieswoje grzechy, doszły cierpienia z powodu ciała. Nie kochamy go, nie umiemy i nie chcemy z niego przyjemnie korzystać, bo przecież nie jest idealne! Ciało stało się kolejnym elementem wielkiego, przeogromnego poczucia wstydu. Wstyd rozebrać się na plaży, wstyd rozebrać się w sypialni!
Co gorsza – wstydowi temu towarzyszy nieustające poczucie winy – wszak naszą wina jest to, że nie umiemy schudnąć, że mamy zmarszczki, że wiszą cycki albo podwójny podbródek.
Dlaczego jednak tak łatwo daliśmy się w te uczucia wpędzić, dlaczego czujemy się z tego powodu winni? Cóż, mamy za sobą lata indoktrynacji – katolickie wychowanie przynosi i na tym polu oczekiwane efekty przez zbijających majątek na naszych kompleksach trenerów, dietetyków, koncerny farmaceutyczne. I nawet jeśli część z nich jest zupełnie nieświadomych owego głębokiego procesu, w niczym nie zmienia to faktu, że wykorzystują nasze słabości z równym zaangażowaniem jak księża.
Tak więc zamiast cieszyć się życiem, czerpać radośnie z każdej jego chwili, toczymy walkę z wiatrakami. Zamiast być wolni – spełniamy cudze oczekiwania, i obiecujemy, że wreszcie pokochamy siebie, kiedy dojdziemy do ideału.
A życie w tym czasie między palcami nam przecieka...
Magdalena Gorostiza