Był rok 1991. Trafiłam na porodówkę, bo byłam, jak to się mówi „po terminie”. Do lubelskiego szpitala Jana Bożego przy ul. Lubartowskiej, gdzie 5 lat wcześniej urodziłam pierwszą córkę. Termin terminem, nic się nie działo. Smętnie wylegiwałam na salce obok sali porodowej.
Późnym wieczorem przyjechała dziewczyna. Rodziła w strasznych boleściach, co przypomniało mi mój pierwszy poród… Całą noc stałam przy niej, trzymałam ją za rękę. I tak obok bym nie spała. To nie były czasy porodów z mężem, rodziło się na kilku łóżkach jednocześnie.
Dziewczyna urodziła nad ranem. Mocno zmęczona zwaliłam się na swoje łózko i zasnęłam snem kamiennym. Obudziłam się nagle i zobaczyłam stojącego nade mną księdza. Umieram – przemknęło mi przez głowę, zanim się na dobre ocknęłam. Byłam przerażona widokiem klechy nad moja głową. Ten, bez pytania czy sobie życzę, nie tylko mnie obudził o 6 rano, ale zaczął odprawiać nade mną modły.
- Spier...laj – syknęłam. - I to już.
Nie byłam miła, ale za to skuteczna.
Sutanna furknęła, księżulo odleciał jak oparzony. Nigdy więcej do mnie nie zajrzał. Teraz czytam, że podobno był wówczas w lubelskim szpitalu ksiądz, który molestował pacjentki. Jestem pewna, że chodziło o tego kapelana. Tylko dlaczego wszystkie milczały i nie potrafiły głośno o tym mówić?
Magdalena Gorostiza