Dojechaliśmy po tygodniowych trudach zwiedzania do Acapulco. Uwielbiam morze, więc z samego rana wskoczyłam do oceanu. Cudowna pogoda, ciepła woda, fale, ot takie, przeciętne. Kiedy leniwym krokiem wracałam na brzeg, nagle ścięło mnie z nóg. Fala porwała mnie jak szmacianą lalkę i z ogromną siła lądowałam raz na dnie, raz gdzieś ponad nim. Kiedy otworzyłam oczy (pływam zawsze w okularach), zobaczyłam nad sobą masę wody. Jeszcze kilka piruetów i morze wyrzuciło mnie jak gumową piłkę. Woda znowu była spokojna, fala niezbyt duża. Podpłynęłam do brzegu i zastanawiałam się, jak wyjść na suchy ląd. Bałam się powtórki. W końcu uznałam, że wybiegnę razem z falą. Udało się. Na brzegu zobaczyłam, że jestem cała podrapana, a w kostiumie mam chyba kilka kilogramów kamieni.
Do dziś nie wiem, jak mi się udało. Może zdecydował o tym fakt, że uwielbiam wodę i świetnie pływam? Może zaskoczenie i to, że nie próbowałam się bronić? Może czuwała jakaś Siła Wyższa… Tego się nie dowiem. Ale do wody zawsze miałam respekt.
Nie pływam na otwartych wodach w miejscach, gdzie nie ma gruntu. Chcę długi dystans – płynę wzdłuż brzegu. Jeśli wchodzę do morza, nawet spokojnego z pozoru, kładę się bez ruchu na plecach na wodzie i sprawdzam, gdzie mnie niesie fala – w głąb czy raczej w stronę brzegu?
Nie pływam na głębinach bez asekuracji. Łódka i odpowiednie towarzystwo. Pamiętam jak z kolegą snoorkowaliśmy na otwartym morzu w Egipcie. Był z nami nasz przewodnik. Spokojna woda, zero fali. Zalało mi maskę i wynurzyłam się na chwilę. Egipcjanin natychmiast podpłynął i wypchnął mnie z wody tak, by cała głowa była nad powierzchnią. Dałam mu znak, że wszystko OK, ale czułam się bezpieczna.
Na gambijskiej, pustej plaży, pływałam tylko w okolicy ratownika. Nie wchodziłam do wody, kiedy mówił mi, że dziś są niebezpieczne prądy. Miałam świadomość, że tubylec zna swój ocean znacznie lepiej ode mnie i umie ocenić sytuację.
I ostatnia rzecz, chyba najważniejsza. W wodzie z daleka nie słychać krzyków. Nie bierzcie machania za gesty pozdrowienia. Z reguły oznaczają one prośbę o pomoc. Miałam podobną sytuację w Omanie, kiedy z powodu fali i uszkodzonej maski nie byłam w stanie wrócić na statek. Mój mąż odmachiwał mi radośnie, sądząc, że pozdrawiam go z wody. Uznałam, że nie mogę utonąć, bo muszę wrócić i go opierniczyć za kompletny brak wyobraźni... Moja motywacja, jak widać, była wręcz ogromna.
Pomogła obca kobieta, która zrozumiała, że wcale nie jest ze mną zabawnie. Rzucili mi koło, skoczyło dwóch chłopców z obsługi. Nie topiłam się, nawet się nie zachłysnęłam. Stwierdziłam, że nie ma sensu grać bohaterki.
Z wodą nie ma żartów. Co roku w wakacje topi się w Polsce kilkaset osób. Urlop zamienia się w tragedię. Toną dorośli, którzy umieją pływać i dzieci, których rodzicom czy opiekunom brakuje wyobraźni. A potem jest już na wszystko zbyt późno…
Magdalena Gorostiza